Recenzja Filmu: Służby specjalne (2014)
Pretendując do miana kontrowersyjnych, kultywują teorie spiskowe i wyciągają wszystkie możliwe brudy, robiąc w temacie jeszcze większy bałagan niż sam przedmiot fabuły. Służby specjalne Patryka Vegi nie wyłamują się poza ten schemat ani na milimetr.
Kiedy w ubiegłym roku na ekranach kin gościł znakomity Układ zamknięty, wszyscy byliśmy przekonani, że polskie kino polityczne wspięło się na wyższy poziom wtajemniczenia. Okazało się, że można zrobić dobry, wyrazisty film na niewygodny, publiczny temat, który broniłby się nawet bez odniesień do realnej sytuacji prawno-politycznej. I choć film Bugajskiego w ostatecznym rozrachunku okazywał się okrutnie przygnębiający, chciało się jeszcze – takiego kina, prawdziwego, rasowego, bez znieczulenia. Jeśli Vega miał aspiracje, by temu dorównać, niestety – nie wyszło Bo już i zaczął źle. Pierwsza połowa Służb specjalnych to koszmarek, o którym widzowie będą chcieli jak najszybciej zapomnieć. Aktorzy recytujący, a właściwie dukający swoje kwestie w sposób przypominający brawurowe role świadków z Sędzi Anny Marii Wesołowskiej czy grę aktorską rodem z Trudnych spraw wywoływały na sali podczas mojego seansu dzikie ataki śmiechu, co w połączeniu z fabularnym bałaganem sprawiało, że już na progu film aż się prosił, by nie traktować go poważnie.
Na wielu płaszczyznach są Służby… przedobrzone. Irytuje natłok napisów, wyjaśniających szczegółowo kto jest kim i co oznaczają używane przez bohaterów terminy z żargonu jednostki. Jakkolwiek zrozumiała jest chęć bycia jak najbliżej, zaprezentowania środowiska takim, jakim ono jest, braku takiej terminologii nikt oprócz samych zainteresowanych by pewnie nie zauważył, a można też było je po prostu ograniczyć do minimum. Lub oprzeć się pokusie i z nich zrezygnować, jeśli nie ma się pomysłu na takie ich wyjaśnienie, które nie zakłóci przekazu i nie wpłynie na przejrzystość. Kuleje też struktura – silenie się na achronologię wydarzeń, by zmylić odbiorcę (ale tylko pozornie, bo odniesienia do rzeczywistości są zbyt czytelne, a czasem wręcz nachalne, by ktoś miał złudzenia, że to fikcja) co do przebiegu prawdziwych akcji, zabałaganiło fabułę tak bardzo, że chyba nawet sami bohaterowie się w niej pogubili. Stąd może tak dużo pourywanych wątków, których interpretacja – owszem – jest możliwa, ale wymaga sporo zachodu i umysłowej gimnastyki, odkrywającej zbyt wiele niespójności, by wysiłek sprawiał przyjemność.
Co ciekawe, w tym fabularnym chaosie udało się jednak Vedze stworzyć ciekawe wątki. Co jeszcze ciekawsze z uwagi na temat główny filmu, są to co do jednego wątki egzystencjalne, prywatne historie trójki głównych bohaterów. Nie w każdym wypadku poprowadzone równie dobrze, ale za to bardzo ciekawe pod względem psychologicznym i wyzwalające sporo emocji. Wszystkie wskazują na pewien problem egzystencjalny (rozliczenie córki z ojcem, budowanie związku z bagażem traum na plecach, alternatywne powiększanie rodziny, choroba, wreszcie pojednanie się z Bogiem) i choć są to proste i znane motywy, mają w sobie coś prawdziwego, co każe im uwierzyć.
Bo pewnie uwierzyć pozwalają sobie główni aktorzy, wcielający się w uwikłanych w sieć obezwładniających struktur, dyktujących warunki życia im i wielu innym. I tu zaskoczenie, bo niosąca swoim nazwiskiem film Olga Bołądź wypadła w tym składzie zdecydowanie najsłabiej, choć i w jej wypadku, szczególnie w ostatniej części filmu, trudno mówić o porażce. Jej postać nie jest przerysowana, wszystko się w niej zgadza i to nawet dość przyjemne widzieć aktorkę w tak nietypowej odsłonie. Bardzo miło widzieć też znowu Wojciecha Zielińskiego, który ma w sobie naturalną nienachalność, sprawiającą, że odnajduje się zarówno w scenach kameralnych, jak i wymagających więcej charyzmy. Ciekawa rola trafiła się także jego filmowej partnerce, Kamili Baar. Karykaturalna postać uporządkowanej i bardzo nowoczesnej Joanny, która nie potrafi powiedzieć zdania, by nie wpleść weń polsko-angielskiej hybrydy językowej, otrzymuje szansę na największą przemianę. To cicha, nieoślepiająca zmiana, ale wyjątkowo udana i przekonująca. Na drugim planie błyszczą też tradycyjnie Agata Kulesza, Jan Frycz i Eryk Lubos. I Andrzej Grabowski, oczywiście, w roli ojca-mędrca, prowadzącego jednego z bohaterów na drodze nawrócenia (natężenie metafor w jego kwestiach jest wprawdzie tak duże, że prawie wznosi postać pod niebiosa, ale powiedzmy, że przeorowie zakonów mogą tak mieć). Słowem, typowy, znakomity polski drugi plan.
Ale to Janusz Chabior w roli płk. Mariana Bońki jest najlepszym, co mogło się Służbom specjalnym przytrafić. Zaskakująco dobrze napisana postać, brawurowo odegrana przez Chabiora, dodaje tej historii pieprzu – jest ciekawie, zabawnie, a kiedy trzeba refleksyjnie, wzruszająco, czasem też przerażająco. Jedna z ciekawszych ról, jakie ostatnio przewinęły się przez polskie kino. Jeśli zobaczyć film Vegi w kinie, to tylko dla Chabiora. Dużo i samo się o tych Służbach specjalnych pisze, choć chyba nie do końca tak, jak chciał jak i wyobrażał sobie to Vega. Bo ten film, pretendujący z powodu swojej tematyki, do miana najbardziej kontrowersyjnego filmu roku, wcale taki nie był. Nie był tak mocny, jak się chwalił, że będzie, bo odsłonięcie brudów jakichkolwiek struktur politycznych już nikogo chyba nie dziwi. Nie był też bardzo agresywny i obraźliwy, by ktoś więcej niż przewrażliwiony na swoim punkcie Macierewicz poczuł się nadszarpnięty. Ostatecznie, Vega nic też do końca nie wyrokuje – przedstawia polską scenę polityczną taką, jaką ją znamy, a ukazanie kilku trików kamuflażu i manipulacji to zbyt mało, by wstrząsnąć. O jego filmie będzie się więc dyskutowało, ale raczej pod kątem jego fabularnych i realizacyjnych nierówności niż rzekomej kontrowersyjności przedstawionych tam wydarzeń.
Recenzja Video: Służby specjalne (2014)
Gdzie obejrzeć film: Służby specjalne (2014)
Film można obejrzeć na płatnych platformach VOD.